Maria Sadowska (z domu Troszczyńska) w 1972 założyła i prowadziła MKS „Atemi” w Stalowej Woli, sponsorowany przez Wojewódzką Federację Sportu w Rzeszowie. Trener pływania w KS „Stal Stalowa Wola”. W latach 1973-1980 jej podopieczni – trenujący judo i pływanie – zdobywali medale w spartakiadach młodzieży (judo) i mistrzostwach Polski dzieci w pływaniu. Od 1985 roku pracownik dydaktyczno-naukowy w Katedrze Teorii i Metodyki Wychowania Fizycznego AWF w Warszawie. W 1992 uzyskała stopień doktora Nauk o Kulturze Fizycznej. Promotor ponad stu prac magisterskich i licencjackich. Jako adiunkt i trener, pracowała i prowadziła badania naukowe na kilku warszawskich uczelniach (m.in. w Wyższej Szkole Finansów Bankowości i Zarządzania, Wyższej Szkole Pedagogicznej Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, Szkole Wyższej – Edukacja w Sporcie. Brała udział w szkoleniach nauczycieli i trenerów – współpracowała z Centralnym Ośrodkiem Sportu, Polską Akademią Nauk, Ośrodkami Doskonalenia Nauczycieli, Wojskowym Instytutem Medycyny Lotniczej, Polskim Towarzystwem Naukowym Kultury Fizycznej. Niestety dopiero na emeryturze czas pozwolił jej na ukończenie książki dotyczącej gimnastyki masującej, którą opracowała i usystematyzowała tak, aby mogli korzystać z niej wszyscy chcący być do końca życia sprawnymi, zdrowymi i optymistycznie patrzącymi na świat. Nadal uprawia snowboard i windsurfing, który powoli zamienia na wingfoila. Z mniej ekstremalnych sportów codziennie praktykuje swoją gimnastykę masującą, nordic walking, pływa i w terenie relaksuje się ćwiczeniami hatha-jogi i tai-chi-quan. Pisze wiersze, gra z bliskimi w szachy i brydża.
Maria Troszczyńska urodziła się 12 maja 1948 roku w Hrubieszowie, gdzie ukończyła Szkolę Podstawową nr 2 i Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Staszica. W latach 1966-1968 podjęła naukę w Studium Nauczycielskim Wychowania Fizycznego z Biologią w Gdańsku Oliwie. Tam uzyskała stopień instruktora pływania i uczestniczyła w szkoleniu szybowcowym we Wrzeszczu. W 1968 roku rozpoczęła studia na warszawskiej AWF, które ukończyła w 1972 uzyskując stopnie trenerskie judo i pływania. W tych dyscyplinach sportowych posiada też uprawnienia sędziowskie. Jest ratownikiem wodnym i specjalistą masażu sportowego. Ukończyła kursy hatha-jogi, a w Grazu (Austria) tai-chi-quan (nazywanym chińskim boksem cieni. Brat Marian (Bogdan), mąż Waldemar i syn Michał byli i są nadal największymi inspiracjami w jej aktywnym życiu.
Jakie były początki Waszej przygody ze sportem?
Najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa związane ze spontanicznym ruchem na świeżym powietrzu zawsze kojarzą się nam – Troszczyniakom - z rzeką Huczwą, stadionem i lasem. Mieszkaliśmy nad rzeką, wzdłuż niej biegaliśmy na stadion, by trenować co się tylko dało. W Huczwie uczyliśmy się pływać, skakać do wody z pni, drzew i z mostu. Jako zuchy i harcerze pomagaliśmy starszym ludziom działając w drużynie „Niewidzialnej ręki”.
Boguś (Marian) był moim starszym bratem, Jerzyk o rok młodszym. To oni byli moimi drogowskazami i obrońcami. Zawsze chciałam im dorównać. W domu, przy ulicy Staszica 12, w swoim pokoju Bogdan stworzył siłownię. Piszę „stworzył”, bo wszystkie przyrządy i przybory zaprojektował i wykonał sam z niewielką pomocą młodszego brata. Były to hantle z puszek wypełnionych betonem, ławeczki z desek, brezentu i sukna, drążek ze starych rur; tylko ekspandory kupili rodzice za pomoc w ogrodzie i rodzinnym warsztacie.
Nasz dom, w którym urodziło się sześcioro dzieci Barbary i Aleksandra Troszczyńskich zawsze był otwarty na trzy strony – tyle wejść prowadziło do niego. Otwarty też był dla innych – naszych znajomych, przyjaciół i tych, którzy wieczorami chcieli pogadać, pośmiać się, pośpiewać przy gitarze, skrzypcach, akordeonie i pianinie. Najlepiej grał Bogdan, wymyślał także najciekawsze ćwiczenia sprawnościowe, do których potrafił zachęcić różnymi sposobami. Nagrodą były przepyszne wypieki naszej ukochanej mamy oraz naturalne lody od sąsiadów – państwa Duławskich. Nic dziwnego, że większość moich koleżanek kochała się w nim. Głód ruchu, jaki towarzyszył nam przez całą szkołę podstawową ze względu na brak prawdziwych lekcji wychowania fizycznego, powodował, że wymyślaliśmy różnego rodzaju zadania sprawnościowe – często na krawędzi ryzyka.
Dopiero w Liceum Ogólnokształcącym im. St. Staszica mieszczącym się tuż za płotem naszego domu mieliśmy wielkie szczęście poznać wspaniałego nauczyciela – magistra Antoniego Weremko. Był to nowoupieczony absolwent jedynej wówczas w Polsce Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Z tej akademii wychodzili najwszechstronniej przygotowani trenerzy i nauczyciele wych. fiz. Profesor Weremko, były reprezentant polskiej drużyny rugby, gimnastyk sportowy, zaskakiwał nas wiedzą i swoją sprawnością. W zasadzie potrafił wszystko. Na lekcjach wf i zajęciach SKS pokazywał nam jak może wyglądać wspaniały warsztat nauczyciela-pedagoga. Był naszym przyjacielem i sprawił, że chcieliśmy uczestniczyć we wszystkim co organizował: w obozach, najrozmaitszych zawodach i imprezach szkolnych. Graliśmy w piłkę siatkową, koszykówkę, uprawialiśmy lekkoatletykę, chodziliśmy po górach i zobaczyliśmy jak wygląda prawdziwa gimnastyka sportowa. Spontaniczny ruch towarzyszący nam od wczesnego dzieciństwa przeradzał się w ukierunkowany, chociaż nadal oparty na wszechstronności sport. Posmakowaliśmy pierwszych zwycięstw w zawodach szkolnych, powiatowych i wojewódzkich – w biegu przez płotki (dzięki trenerowi Andrzejowi Kulczyńskiemu nazywanego Duśkiem), w pływaniu, w piłce siatkowej, a także w konkursach tanecznych. Bogdan skakał wzwyż i o tyczce wykonanej nota bene przez niego.
Po wygranych zawodach pływackich w Chełmie przyjęto nas do kadry województwa lubelskiego. Treningi w porze zimowej odbywały się dwa razy w tygodniu w oddalonym o ponad 200 km Ostrowcu Świętokrzyskim, do którego podróż trwała wtedy niemal cały dzień. Tam jednak znajdowała się najbliższa kryta pływalnia. W soboty zwalniano nas ze szkoły, by dojechać do Lublina i dalej, wspólnie z pływakami z Chełma, Kraśnika i Lublina, do Ostrowca. Treningi odbywały się zaraz po przyjeździe – późnym wieczorem i na drugi dzień, rano o godzinie 6.00. Taki plan zajęć wymagał olbrzymiej mobilizacji i odpowiedzialności, ponieważ były jeszcze obowiązki szkolne i domowe, które warunkowały możliwość uprawiania sportu.
Chcę nadmienić, że muzyka towarzysząca nam w młodości jest nadal obecna w naszym życiu – także sportowym. Odgrywała ona i wciąż odgrywa niebagatelną rolę. Jednak coraz więcej czasu zaczęliśmy poświęcać pasjom sportowym. Potrafiłam zrezygnować z wyjazdowych koncertów, z zespołem bitowym, w którym byłam solistką na rzecz mistrzostw województwa w piłce siatkowej, o co moi koledzy mieli do mnie bardzo długo żal.
Po ukończeniu szkoły średniej postanowiliśmy studiować na AWFie. Kiedy ja i Boguś już studiowaliśmy, tata dowiedział się, że Jurek chce iść w nasze ślady. Na stwierdzenie taty, że „nie chce mieć w domu samych linoskoczków” brat odpowiedział, że jeżeli nie zda na AWF, to pójdzie na uniwerek lub polibudę. Wygrał bowiem olimpiadę matematyczną i fizyczną, co gwarantowało mu wstęp bez egzaminów na wszystkie studia o kierunkach ścisłych. „Niestety” zdał na AWF i nigdy tego nie żałował (tak jak my wszyscy). Za naszym przykładem poszła również najmłodsza siostra – Elżbieta., która również zrobiła specjalizację z pływania i obroniła pracę doktorską. Wszechstronność, którą mogliśmy niezakłócenie rozwijać w naturalny i spontaniczny sposób w rodzinnym przepięknym Hrubieszowie pozwoliła nam przez lata na pozostanie ludźmi szczęśliwymi, patrzącymi optymistycznie na świat, mimo różnych przeciwności losu. Wszyscy zdobyliśmy tytuły trenerskie z pływania i w rożnych kategoriach wiekowych wychowaliśmy mistrzów Polski. Najmłodszy brat uzyskał trenera klasy mistrzowskiej i wychował olimpijczyków i mistrzów świata. Także całą trójką ukończyliśmy dodatkowe specjalizacje trenerskie z judo, a bracia również z narciarstwa.
Oprócz pasji pływania z dużym powodzeniem uprawiała Pani judo. Jak wyglądała ta przygoda z orientalnym sportem?
Moja przygoda z judo, a raczej z samoobroną, zaczęła się jeszcze w Hrubieszowie. To właśnie bracia uczyli mnie jak, w razie napadu, mam się obronić. Szybkość i zaskoczenie napastnika miały być moimi atutami. Po wielu latach, kiedy zdobyliśmy specjalizacje trenerskie oparte na zasadach Igoro Kano (twórcy judo): ustąp a zwyciężysz, minimum wysiłku, maksimum efektu, słabszego bierz w obronę wyznaczyły i korygowały nasze działania. Punkty zdobywałam w sparingach i walkach z mężczyznami. Kobiety wtedy jeszcze nie walczyły. Po ukończeniu uczelni zaproponowano mi pracę w Stalowej Woli, gdzie właśnie budowano kryta pływalnię, a ponieważ jeszcze jej nie ukończono podjęłam pracę w liceum ogólnokształcącym i liceum medycznym oraz założyłam Międzyszkolny Klub Sportowy Judo, sponsorowany przez Wojewódzką Federację Sportu w Rzeszowie. Po niespełna roku ćwiczeń wyjechaliśmy na wojewódzkie igrzyska w Rzeszowie. Do dziś pamiętam, jak moi zawodnicy mówili przed walkami „pani trener, wszyscy się śmieją, że baba nie mogła nas niczego nauczyć”, a sam prezes mówi, że będziemy „lotnikami”. Praktyka pokazała, że było odwrotnie. To oni „fruwali”. Po kilku dniach do szkoły przyjechali reporterzy. Właśnie prowadziłam zajęcia z gimnastyki artystycznej, co wtedy było jeszcze nowością. Jeden z panów zapytał, czy może popatrzeć, bo czeka na trening judo. Dziewczęta ćwiczyły ze wstążkami, obręczami i skakankami do pięknej muzyki. Za dwa dni miały rozpocząć się mistrzostwa szkoły i układy z przyborami były już przygotowane. Czekający podziwiał lekkość, wdzięk i stwierdził, że jest to najbardziej kobieca dyscyplina sportu. Dodał, że nie wyobraża sobie kobiety trenera judo. Nic nie odpowiedziałam i uśmiechając się wyszłam z sali, na którą zaczęli wbiegać judocy i rozkładać matę. Kiedy wróciłam w kimonie zapytał, czy ja też ćwiczę. Odpowiedziałam, że tak, a on biedny nadal czekał na tę „babę”. Trening przebiegał sprawnie i był bardzo atrakcyjny, ponieważ ćwiczono również w opaskach na oczach i przy muzyce. Tematem było wyczuwanie reakcji ruchowych przeciwnika na różne bodźce – dotyk, dźwięk, siłę i szybkość ciągnięć i podcięć. Efektem tego spotkania, w lokalnej prasie ukazał się artykuł „Trener w spódnicy szkoli młodych dżudoków”. A ja jestem pewna, że nie byłam w spódnicy tylko w kimonie.
Czy tamten nieujarzmiony „duch“ sportu jest jeszcze w Was do dzisiaj?
Po latach doświadczeń nauczyciela, trenera judo i pływania (bo ostatecznie pływalnię ukończono) otrzymałam propozycje pracy w rodzimej uczelni. Jednak do Hrubieszowa zawsze nas ciągnęło, nie tylko Rodzice, ale też Huczwa, lasy i łąki. Otwarte przestrzenie zawsze nas urzekały. Z Bogdanem (Marianem) lataliśmy szybowcami – nasz hrubieszowski duch nigdy nie dał się ujarzmić. Pamiętam, jak z tatą i Jerzykiem siedzieliśmy nad Huczwą. Nagle zaczął topić się potężny mężczyzna. Jerzyk momentalnie znalazł się przy nim, wyciągnął go sprawnie i szybko. Dumny z niego tatuś powiedział „synu, dobrze, że poszedłeś na AWF – uratowałeś człowiekowi życie”. Również starszy brat miał w Hrubieszowie podobne zdarzenie. Biegając w kolcach po bieżni stadionu usłyszał krzyki ludzi stojących na moście, że ktoś się topi. Okazało się, że kajakarz zahaczywszy wiosłem o przęsło wpadł do wody i nie wypłynął. Bolo wskoczył w kolcach, wyciągnął go i reanimował. Również uratował życie. Takie sytuacje zdarzały się, zdarzają i będą się zdarzać. Życie uczy, że medale, sukcesy życiowe i sportowe są mniej ważne niż ludzkie odruchy i zwyczajne bycie „dobrym człowiekiem”, w co nigdy nie wątpiłam mając takich braci. Uczy również, że woda jest warunkiem życia, pięknem i wyzwaniem, ale może być również jego zagrożeniem. Dlatego uczmy dzieci pływać. Wpierajmy ducha przygody ze sportem, by wartości z dzieciństwa i młodości były ciągle obecne. My uzyskaliśmy je „tak po prostu” od wielu wspaniałych „zapaleńców” i ciągle w nas żyją. Przekazujemy ten dar dalej, inicjując dzieci i wnuki, a one motywują nas do nowych wyzwań. Do aktywności ruchowej wciągamy naszych znajomych i przyjaciół. Dzięki temu nadal czujemy we włosach i w sercu powiew kresowego ducha. Pływając na windsurfingu, foilu, jeżdżąc na nartach i snowboardzie, tańcząc na falach na desce, surfując, jak w duszy zagra wiatr – a mamy już wszyscy ponad 70 lat.
Komentarze