Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Duch Hrubieszowskiego Sportu w anegdocie

Najpiękniejsze lata hrubieszowskiego sportu we wspomnieniach i anegdotach Mirosława Dąbrowskiego.

Jest koniec maja albo początek czerwca. Przy Liceum Ogólnokształcącym w Hrubieszowie zbierają zawodnicy sekcji lekkoatletycznej, aby pojechać na zawody do Stalowej Woli. Niektórzy myślą, że do Żelazowej Woli, ale to jest mniej istotne.

Humory dopisują pogoda świetna i nagle z tłumu pada pytanie: gdzie jest autokar? No właśnie, jest godzina 9.00, a autokaru nie ma. W oddali widać sylwetkę osoby odpowiedzialnej za wyjazd, która ze stoickim spokojem oznajmia, że właśnie idzie załatwić autokar. Załatwił? Oczywiście. Po pół godziny podjeżdża czerwony autobus marki SAN, podmiejski, a ludzi jest na dwa takie autobusy. Co robić?

Jest trochę paniki, minęła godzina, a my jeszcze nie jedziemy. Zawsze w takich sytuacjach niezastąpieni byli oni: śp. Andrzej Kulczyński i Marek Kitliński. Coś tam poszeptali i oznajmiają, że należy udać się do auli Liceum i przynieść składane, drewniane krzesła. Przy wybuchach gromkiego śmiechu i komentarzach nie do zacytowania, udajemy się po te siedzenia. Rozmieszczono je w autobusie, po czym szarmancko siadają na nich chłopcy, dla dziewcząt zostawiajac miękkie siedzenia autobusu. Dojechaliśmy do Stalowej Woli, wygraliśmy drużynowe zawody i wróciliśmy szczęśliwie do domów.

Taki był czas i nic nie mogło nam przeszkodzić w odnoszeniu zwycięstw. Zastanawiam się, co by było, gdyby wówczas zatrzymała nas dzisiejsza Inspekcja Transportu Drogowego…


 

Jako młodzi adepci lekkoatletyki dzieliliśmy szatnię ze starszymi i utytułowanymi zawodnikami, m.in., byli wśród nich: Tadeusz Wróbel, Jan Kondrak, Bogdan Szewczuk, Bogdan Kołciuk, Józef Kurzawa, Marek Watras. Oni mieli jedną stronę, a my drugą stronę szatni. Aby usiąść ze starszyzną trzeba było przejść długą drogę. Ale któregoś dnia tę drogę skrócono i przeprowadzono krótką ścieżkę. Na czym polegała?

Wchodzący młody zawodnik otrzymywał pytanie: Czy Jan Kondrak jest krasnyj, czy krasiwyj? Był to trochę egzamin z ulubionego języka rosyjskiego. Kto odpowiedział „krasnyj” automatycznie siadał na swoje miejsce bez możliwości wychodzenia na zewnątrz, aby nie podpowiadać innym. Reszta czekała na swoje wejście. Kto natomiast odpowiedział, że „krasiwyj” mógł dostąpić zaszczytu i zająć wymarzone miejsce. Pamiętam, że niewielu odpowiedziało na to proste pytanie. Być może było to spowodowane stresem, być może podchwytliwym pytaniem padającym znienacka. Śmiechu i zabawy było co nie miara, a i podszkoliliśmy się z rosyjskiego.


 

Działo się to na lekkoatletycznym obozie zimowym w Lubyczy Królewskiej, w 1979 roku. Zima tego roku była mniej niż sroga, ale i nielekka. W zwyczaju obozowym było pasowanie na zawodnika tzw. „chrzest”. Przyszli zawodnicy i zawodniczki, czyli „florki i szprotki”, przechodzili najbardziej wyrafinowane „męki”. Tak więc był fryzjer, który odpowiednio strzygł i golił adeptów lekkoatletycznych. Lekarz badał przy użyciu najdziwniejszych przyrządów. Woźny przed wejściem do Sali Kaźni, nakazywał tańczyć, recytować i wyprawiać różne głupoty. Po przejściu drogi przez mękę dochodziło się do stanowiska, gdzie „kaci” wymierzali odpowiednią ilość razów. Następnie otrzymywało się zaświadczenie, na którym stwierdzano, że dany „florek”, czy „szprotka” jest zawodnikiem. To było przed wielu laty, ale patrząc na zdjęcia łza się w oku kręci... Jakie to były piękne czasy ze wspaniałymi ludźmi, jak to była niesamowita integracja! Następnego dnia nastąpił czas powrotów. Jedziemy do domu, autobusem do Zamościa, a później do Hrubieszowa. Ruszyliśmy, ale kilku śmiałków postanowiło nie czekać na nasz autobus, tylko pojechać do Łaszczowa, aby stamtąd jechać wytwornie kolejką wąskotorową do Hrubieszowa (która wówczas jeszcze jeździła). No i pojechali. Zaspy śnieżne sięgały do okien wagonów. Niedaleko Turkowic pociąg odmówił posłuszeństwa maszyniście. Pomimo że lokomotywa miała z przodu pług, to i tak przechyliła się na bok. Nasi śmiałkowie wydobyli się z kolejki, jak to sportowcy – mocni i zawzięci, poubierani we wszystko, co mieli, ruszyli piechotą drogą do Turkowic, a z Turkowic do Werbkowic. W Werbkowicach poszli na przystanek i czekali na autobus. Co się okazało? Nasz autobus zatrzymał się Werbkowicach, a do niego wsiedli nasi „kolejkowi” bohaterowie i wszyscy wspólnie o godzinie 19.00 dojechaliśmy do domu (śmiałkowie wyruszyli z Lubyczy Królewskiej o godz. 10.00).

Pokonywanie takich przeciwności wzmacniało nas i wzmacnia do dziś.

 

Lubycza Królewska 1979 r., po chrzcie młodych adeptów lekkoatletyki
Obóz sportowy w Lubyczy Królewskiej, grupa sprinterów Hnryka Lebiedowicza
Obóz sportowy w Lubyczy Królewskiej, grupa sprinterów Marka Kitlińskiego
Świadectwo chrztu obozowego

 

Wielka radość! Jedziemy na obóz sportowy do Puław, aby przygotować się do zawodów strefowych w Rzeszowie. Dzień wyjazdu, a tu niespodzianka, trenerzy każą najmłodszym zaopiekować się namiotami, nie mówiąc do czego będą służyły. Wiadomo, że namioty służą do spania. Ale na obozie sportowym? Dojechaliśmy do Lublina. Z dworca autobusowego musimy przetransportować się na dworzec kolejowy autobusem podmiejskim. Wchodzimy na wcisk. Z tobołami no i oczywiście z namiotami. Złorzeczeń ze strony pasażerów była nieskończona ilość. Na dworcu kolejowym to już jest prosta sprawa, pakujemy się do pociągu i jedziemy. Podróż trochę nas wyczerpuje, ale co tam do miejsca zakwaterowania jest raptem około 3 km. No to idziemy. Czym bliżej do celu, tym ludzie bardziej słabną, zwłaszcza ci, którzy targają namioty. Z daleka to wyglądało jak skrajnie wyczerpany kondukt żałobny. Ledwo się dowlekamy na miejsce. Większość kładzie się tam gdzie stanęła, a naszym oczom ukazuje się widok drewnianych domków z biegnącą wzdłuż rynnę do mycia. Po chwili ktoś rzuca bolesny komentarz „Przecież to jakiś kurniki!” I okazuje się, że tak to właśnie wygląda od środka. Dziewczęta chcą zrobić bunt, ale za jakiś czas im przechodzi.

Wyjaśnia się również sprawa namiotów. Okazuje się, że w tych namiotach mają spać zawodnicy, którzy mają słabsze wyniki, czyli tzw. „życiówki” od tych, którzy mają jeszcze dojechać. Kierownik obozu stara się załagodzić niezadowolenie, zapraszając na kolację. Restauracja „Pod Dębami”, gdzie mamy jeść, oddalona jest o 1 km od naszej noclegowni. Oznacza to, że mamy przed sobą codzienne spacery na posiłki, 6 km dziennie rekreacyjnego marszu. Nazajutrz rozpoczyna się obóz: treningi, posiłki, zajęcia kulturalno-oświatowe. Po trzech czy czterech dniach zaczyna padać deszcz. W treningach to nie przeszkadza, ale w bytowaniu tak. Te domki zwane „kurnikami” zbudowane są dość solidnie, ale co z tego jak w większości z nich przeciekają dachy. Jeden z kolegów upiera się, że będzie spał na łóżku piętrowym na górze, chociaż deszcz nadal pada. Nagle słyszymy w nocy: „Woda się na mnie leje i wszystko jest mokre”. Co robić? Łóżka nie można przestawić, bo nie ma gdzie. Jak wybrnęliśmy z tej sytuacji? Na leżącym koledze kładziemy miednicę, do której kapie woda. Kapie w ciszy, ale po kilkudziesięciu minutach ma się wrażenie, jakby ktoś młotem walił w tę miednicę. Jakoś zasypiamy mimo wszystko. Rano okazuje się, że w miednicy nazbierała się spora ilość wody. Żartom nie ma końca.

Dotrwaliśmy do końca obozu. Pojechaliśmy do Rzeszowa i kto mógł zakwalifikował się do Ogólnopolskiej Spartakiady. Warunki pobytu nie były ważne, najważniejsze było po co tam przyjechaliśmy.

 

Obóz sportowy w Zielonej

 


Podziel się
Oceń

Komentarze